Wyjątkowym albumem "Fragile Ego" (Polish Jazz vol. 89) Trio Kasi Pietrzko dołączyło wiosną do kultowej serii Polish Jazz. Trzecia płyta zespołu od dziś dostępna jest również na winylu. Z okazji tej premiery z Kasią Pietrzko rozmawiała Aga Kozak - zapraszamy do lektury rozmowy o artystycznej przemianie, kreatywności i wewnętrznej sile.
Aga Kozak: Muszę się przyznać, że kiedy zobaczyłam kobiece imię w nazwie trio, poczułam, że to niezwykłe: mało widziałam zespołów jazzowych, które byłyby nazwane od imienia i nazwiska kobiety.
Kasia Pietrzko: W ogóle nie czułam emancypacyjnego aspektu, kiedy nazywałam zespół. Może dlatego, że bardzo się przez ostatnie lata zmieniłam i dopiero zaczynam widzieć "element kobiecy" w muzyce, kobietę za instrumentem. Wcześniej go wypierałam, na przykład nosząc na koncertach tylko neutralne, „męskie” czarne marynarki, czarne spodnie. Myślę też, że dopiero niedawno dostrzegłam, jak mocną jestem osobowością. Próbuję teraz tę osobowość wpuszczać do mojej twórczości, staram się jej nie bać… A żeby to zrobić, musze zapomnieć o wpojonej mi, równie mocnej skromności.
Muszę tu zagrać stereotypem - nie dziwię się, że musiałaś ukrywać silny charakter, skoro zawsze słyszałam, że „kobieca” muzyka to … no takie plumkanie.
Kiedy zaczynałam komponować, dużo w tym było melancholii. Dziś wyrównuję ją ekspresją, mocnym rytmem i mocną melodią – tak chciałam grać zawsze, ale nie wiedziałam jak. Nauczyłam się tego i nabrałam doświadczenia, grając w innych bandach, byłam w paru miejscach na świecie, spotykałam się z różnymi świetnymi muzykami. Było mi dane grać w zespole Michała Miśkiewicza, który od ponad 20 lat jest stałym członkiem Trio Marcina Wasilewskiego, miałam też koncertowy epizod z Tomaszem Stańko. Byłam w Kansas City, gdzie nagrałam płytę z amerykańskimi muzykami, trzy razy pojechałam do Nowego Jorku. Trochę tego jest... Teraz, gdy to mówię, uświadamiam sobie, że minęło już 10 lat, od kiedy zaczęłam grać jazz i widzę, jak bardzo się zmieniłam.
Co się zmieniło?
Kiedyś nie wiedziałam, jak wydobyć siłę swojego liderstwa. Byłam zakompleksiona, nie grałam tak, jak teraz. Ale już wiem, kim jestem.
Kiedyś nie wiedziałam, jak wydobyć siłę swojego liderstwa. Byłam zakompleksiona, nie grałam tak, jak teraz. Ale już wiem, kim jestem.
To jak wygląda twój proces twórczy?
Opiera się on na połączeniu ze stanem emocjonalnym, w którym jestem. Tworzę kompozycje, których harmonia kojarzy mi się z różnymi wydarzeniami z życia - chociażby utwór o moim dziadku, który napisałam parę lat temu, po jego śmierci. Komponowanie mnie niebywale oczyszcza, ale nie zawsze tak było. Długo szukałam, mozolnie ćwiczyłam. W moim życiu dominowały kiedyś bardzo silne emocje, których nie potrafiłam okiełznać, poruszać się między nimi - nie wiedziałam, jak je wykorzystywać.
A teraz …
… staram się nimi zarządzać. Oczywiście cały czas się tego uczę, ale sama siebie zaskakuję, bo coraz częściej zaczynam postrzegać swoje emocje jako narzędzie do pracy, do opisywania mojego życia. Tak jak pisarz pisze książki - ja piszę muzykę. Każda kompozycja jest podsumowaniem i spełnieniem jakiegoś małego marzenia z mojego życia, z mojej wyobraźni.
Muszę zadać ci pytanie, które jest proste, ale wydaje się istotne: czym w ogóle dla ciebie jest jazz?
Nie jestem do końca przekonana czy to, co robię teraz i to, co gram w moim zespole jest jazzem. Mam wrażenie, że trio, które tworzę z Andrzejem Święsem i Piotrem Budniakiem to zespół grający muzykę improwizowaną, który opiera się mocno na jazzie, ale też mocno sięga do tradycji muzycznych i XIX i XX wieku.
Która to jest twoją fascynacją. Robisz w końcu doktorat z muzyki z Prokofiewa.
Tak. I choć na początku powstawał on z powinności, to im bardziej wsiąkam w muzykę Prokofiewa i ją sobie analizuję, tym bardziej widzę, że jest w nim ten sam romantyzm, który jest we mnie. Słyszę też u niego bardzo siarczyste, ostre brzmienie, które lubię. Bo taka też bywam - dominująca. Jestem czasem bardzo hardą kobietą, prawdziwa Ślązaczką. I dlatego utożsamiam się z tą muzyką, jest ona dla mnie ogromną inspiracją. Kiedyś chciałabym zinterpretować Prokofiewa ze swoim trio.
Powiedziałaś mi kiedyś, że jesteś osobą wysoko wrażliwą.
Tak. I nareszcie widzę, że jest to narzędzie, które pomaga mi w zawodzie. Choć nie jest tak, że cały czas jestem wdzięczna światu za tę wrażliwość, bo jak się jest WWO, to wyobraźnia działa na bardzo wysokich obrotach i ciężko się „wyłączyć”. Trudno mi też odpoczywać. Podziwiam ludzi, którzy to potrafią. Ale taki już mój los i odpoczywania się dopiero uczę. Pojawiły się w moim życiu kajaki, a przede wszystkim kontakt z naturą. Staram się poszukiwać w sobie i dla siebie takich miejsc, w których niewiele potrzeba, aby być szczęśliwą.
Wspomniałaś też, że komponowanie polega na połączeniu się ze sobą samą. Słyszę tu analogię.
Tak, gdy komponuję muszę się odłączyć od wszystkiego - spraw, trosk - i dać się ponieść temu, co dzieje się tu i teraz. Przeważnie zaczyna się od improwizacji. Siadam do fortepianu, kładę jeden palec na klawiaturę i... reszta po prostu się dzieje. Daję się ponieść tam, gdzie prowadzą mnie język mojego ciała i wyobraźnia. Gdy usłyszę coś, co mnie przyciągnie - idę za tym i zaczynam to rozwijać. I tak to ewoluuje: wyciągam jakiś fragment, który mi się najbardziej podoba, zaczynam go powtarzać, spisuję, a potem tworzę z tego konstrukcję, z której powstaje utwór. Myślę, że i w komponowaniu, i w życiu bardzo dużo dało mi zarządzanie własną energią, która niestety jest ograniczona. Pomógł mi w tym zdrowy egoizm, który potrafi ratować z wielu opresji, oddzielając sferę artystyczną od obowiązków dnia codziennego. Tutaj wielkie ukłony dla mojego terapeuty, który mnie tego nauczył.
Kiedy czyta się biografie wielkich jazzmanów trochę nasuwa się, że bycie muzykiem – i celowo używam tu męskich końcówek - kręci się wokół wielkich ego tych artystów.
Mnie uczono, że drugi człowiek zawsze liczy się bardziej. Ale pewnego dnia coś we mnie pękło. Zaczęłam widzieć siebie jako ważną. Zobaczyłam, ile jestem warta. Dostrzegłam nagle, że moje trio beze mnie nie jest w stanie funkcjonować, że zrobiłam wspaniały projekt „Norwid” z Maciejem Kądzielą i z Andrzejem Chyrą. I że doświadczenia, które zbieram, warto pokazać w postaci muzyki, która - mam nadzieję - coraz większej liczbie osób po prostu przynosi ukojenie, sprawia przyjemność. A ja uwielbiam sprawiać ludziom przyjemność. To jest najpiękniejsza rzecz w moim zawodzie. A to nie jest łatwy zawód: wymaga poświęcenia siebie, wykorzystania swojej wrażliwości do tworzenia. To męczy, potrafi wykończyć.
Znikasz dla świata, gdy komponujesz?
Mam wtedy okresy nadpobudliwości, bo muszę powyciągać z siebie całą energię potrzebną do komponowania. Do czego to porównać? Na przykład do tego, że inaczej mówi się o emocjach jak się jest trzeźwym, a inaczej się o nich rozmawia po czterech drinkach. Wszystko jest mocniejsze, intensywniejsze, tak jak podczas komponowania. Ja przepisuję te mocne emocje na kolory, akordy, muzykę.
Kolory?
Każdy utwór jest dla mnie innym kolorem, ba, każda część utworu jest innym kolorem. B-moll jest brązowy, h-moll zielony. Na naszej pierwszej płycie – „Forthright Stories” - widać to nawet w tytułach utworów. Na ostatniej też działa kolor, ale inaczej. Ja sama uległam ostatnio kolorystycznemu przeobrażeniu: zamieniłam czarny, męski mundurek na barwne cekiny. Myślę, że dla kogoś ze świata popu to nic takiego - ot, po prostu zmienić marynarkę. Natomiast dla mnie to jest znak, że czas zacząć świętować swoje życie, żyć nim na swoich zasadach. Pomyślałam, że jak będę mieć 75 lat i znów będę na scenie w tej cholernej, czarnej marynarce, to będę żałować, że nigdy nawet nie spróbowałam pokazać, że jestem szaloną kobietą.
Zawsze postrzegałam polskie środowisko jazzowe jako bardzo męskie…
Ale to się zmienia. Nas, kobiet jest coraz więcej. Jak sobie myślę o muzyce, którą cenię - od razu przychodzi mi na myśl Maria Schneider, która jest dyrygentką, aranżerką i kompozytorką, wielokrotną zdobywczynią nagrody Grammy. Kiedy jeszcze chodziłam do szkoły w Bielsku-Białej, potrafiłam siedzieć na jej próbach nawet 8 godzin - robiła na mnie piorunujące wrażenie.
Dlaczego?
Wyobraź sobie kobietę, która dyryguje big bandem 20 chłopów - fantastycznych muzyków z Akademii Muzycznej w Katowicach - ale robi to tak, że wszyscy zamieniają się nagle w małych chłopców… Maria jest tak pewna tego, co robi, a do tego robi to z taką gracją, spokojem, przekonaniem. To moja wielka inspiracja. W polskim jazzie jest coraz więcej świetnych artystek, także w moim wieku. To głownie wokalistki, bo instrumentalistek jest mimo wszystko dużo mniej niż mężczyzn. Ale to też się zmienia: pojawia się na przykład parytet w gronach pedagogicznych szkół uczących jazzu w Europie. Mnie się wciąż nasuwa pytanie w stosunku do mnie samej, do moich ambicji - na ile to, że ludzie chcą mnie słuchać jest trendem „na kobiety w jazzie”, a na ile tym, że naprawdę jako Kasia Pietrzko, artystka i twórczyni, która wychodzi na scenę, jestem na niej dlatego, że dobrze gram. Ale cieszę się, że nareszcie nas, kobiety, też w jazzie widać.
Muszę więc przy okazji tego zapytać o dynamikę w waszym trio.
Po mamie jestem urodzoną szefową, natomiast są tematy w zespole, którymi zajmują się chłopaki. Mamy do siebie duży szacunek i stuprocentowe zaufanie muzyczne - mam to szczęście, że gram ze wspaniałymi muzykami. Nasza dynamika też bardzo się zmieniała: musieliśmy zagrać razem wiele koncertów, musiałam też udowodnić konsekwencją mojego działania, że to zespół, w którym naprawdę warto grać. Przez lata nie mieliśmy managera, więc musiałam zaufać samej sobie, jeśli chodzi o planowanie trasy itd. Teraz pojawiła się wytwórnia, opiekuje się mną managerka - mogę więc to już sobie odpuścić. Natomiast w zespole nie jest tak, że jak coś powiem - tak właśnie ma być. Wypracowujemy kształt utworów wspólnie, metodą prób i błędów, a każde nasze spotkanie jest bardzo kreatywne. Szukamy kierunku, w którym wszyscy będziemy się super czuć. Nie w każdym zespole tak jest, przeważnie to lider o wszystkim decyduje.
U ciebie jest demokratycznie.
Bardzo. Wiadomo, że gramy moje kompozycje, choć na naszych płytach są też utwory Andrzeja Święsa. Ale brzmienie znajdujemy razem.
Kiedy w ogóle odkryłaś, że chcesz komponować?
Gdy po raz pierwszy pojechałam do Nowego Jorku - miałam wtedy 19 lat. Ta podróż bardzo mną zakręciła: byłam po niej pewna, że chcę komponować i że muszę mieć trio. Nie miałam jeszcze pojęcia, jak do tego wszystkiego dojdę, ale wiedziałam, że chcę. Przez trzy tygodnie byłam na dwóch, trzech koncertach dziennie, chodziłam na lekcje do Aarona Parksa, Taylora Eigsti, Johnny'ego O'Neala, Aarona Goldberga i Kenny'ego Wernera. Szczególnie oczarował mnie Aaron Parks, który od początku był dla mnie dużą inspiracją i cały czas odwołuję się do jego wartości. U Aarona melodia ma dużą moc, a on zawsze powtarza, żeby podczas improwizacji zaufać sobie i swojemu ciału, dać się prowadzić melodii. I nawet jeśli melodia jest prosta - to właśnie taka ma być. Jeżeli czujesz, że jest twoja i fajnie ci się ją nuci - zrób z nią coś. Zaaranżuj. Zaśpiewaj. Taka prostota podejścia jest w stanie nas uchronić np. przez wypaleniem zawodowym, które spotyka muzyków działających zbyt konceptualnie. Bo w naszym zawodzie intuicja jest naprawdę bardzo ważna. Oczywiście czasem pisze się na przykład numer na siedem, w jakimś trudnym tempie, w trudnym groovie, co trzeba wyćwiczyć. Ale nie da się od razu zrobić najtrudniejszej pozycji jogi, jak się nie potrafi tej podstawowej.
Inną ważną postacią w twojej karierze, obok Parksa, jest Tomasz Stańko.
Miałam 24 lata, kiedy zaprosił mnie wspólnego grania. Byłam bardzo młodą kobietą i to wzbudziło duże poruszenie w środowisku, wręcz zawiść, wokół obudziły się ludzkie kompleksy. Bolało mnie to, oczywiście. Natomiast nadal pamiętam to, co powiedział mi wtedy pan Tomasz.
Co ci powiedział?
Żeby być sobą i iść tylko swoją drogą. Taką, którą widzę i która mi się podoba, nie przejmując się tak bardzo opinią innych. Teraz jeszcze bardziej rozumiem jego słowa. Wiem też, że wielu ludzi zwyczajnie nie wie, jak regulować swoje uczucia - stąd ta zawiść. Na szczęście istnieją badania i specjaliści, którzy wiedzą, skąd się biorą emocje i potrafią nam je wytłumaczyć. To fascynujące i staram się z tego korzystać. Szkoda, że tak wielu ludzi boi się konfrontacji z własnymi uczuciami. Boi się popatrzeć w lustro i przyznać: przegięłam, za dużo powiedziałam, skłamałam, poniosło mnie. Nie potrafią też powiedzieć przepraszam - sobie i innym.
A jakbyś opisała więź swojego ciała z instrumentem? Tej, o której wspomina Aaron Parks?
Podczas koncertu czuję, że moje ręce są przedłużeniem fortepianu, a fortepian jest przedłużeniem mnie samej. To niezwykła więź - różnica pomiędzy naszymi materiami się zatraca i jesteśmy jednością. Ale zagranie koncertu jest dla mnie jednocześnie dużym wydatkiem energetycznym – jest jak cztery solidne treningi. Jednak „na siłce” działa samo ciało, natomiast tutaj dochodzą jeszcze bardzo silne emocje. Zwłaszcza, że jestem takim rodzajem muzyka, który wychodzi na scenę i zawsze działa na dwieście procent.
Czy ja dobrze rozumiem, że na scenie wchodzisz w jakiś rodzaj … transu?
To jest absolutny trans. Na szczęście już potrafię kontrolować oddech podczas grania, bo parę razy tak się nakręciłam, że przez kilka sekund miałam czarno przed oczami. Nie wiedziałam, gdzie jestem, co gram i z kim. Moja relacja z ciałem - z mechanizmem, o który muszę dbać - jest wciąż relacją skomplikowaną. Wciąż się docieramy i nadal szukam sposobów, co zrobić, żeby moje ciało było bardziej rozluźnione. Podczas codziennego ćwiczenia przy instrumencie, staram się, żeby ciało pracowało prawidłowo, żeby moja pozycja była prawidłowa, żeby dobrze prowadzić rękę. Na szczęście z ręką nie mam dużych problemów, problemem jest szyja, w którą "wchodzą mi emocje". Co parę dni robię ćwiczenia rozluźniające, żeby organizm lepiej działał.
Czy dobrze rozumiem, że dla ciebie koncert jest takim rozładowaniem emocjonalnym?
Tak. W człowieku gromadzą się dobre doświadczenia, ale też te złe. Niektórzy, aby się ich pozbyć, aby je przerobić, sięgają po używki. A dla takim mnie katharsis i oczyszczeniem jest koncert. Ale przede wszystkim jest świętością.
Czyli rodzajem duchowego doświadczenia?
Tak. Podczas koncertu czuję, że jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Że nie tylko daję ludziom coś przyjemnego, ale mogę robić to, co kocham, bo dostałam jakiś dar. Uwielbiam koncertować. Najważniejszy jest dla mnie słuchacz: człowiek, który wierzy w to, co robię i sprawia mu to satysfakcję albo ukojenie. Na koncertach opowiadam o swoich słabościach, supermocach i rzeczach, które się we mnie cały czas kotłują. To, że ktoś przyjdzie i tego wysłucha - to jest czad. Żyjemy w czasach, kiedy ludzie trochę żyją sami dla siebie. Przez pandemię, przez telefony, przez social media bardzo się od siebie oddaliliśmy. Dlatego koncert jest dla mnie świętem, podczas którego mogę się połączyć ze słuchaczem i opowiadać o tym, co się dzieje w moim życiu. Nie słowami, tylko muzyką.
Aga Kozak
Dziennikarka (Gazeta Wyborcza, Gazeta.pl) ale także coacherka i nauczycielka dobrego życia. Kuratorka Powolnych Sobót w Pałacu Potockich i sekcji lifestyle Kraków STORY. Szefowa Festiwalu Kręgi i współautorka podcastów„Sharing is caring”, „FemiTALK” i Podcast Intymny”.
Dziennikarka (Gazeta Wyborcza, Gazeta.pl) ale także coacherka i nauczycielka dobrego życia. Kuratorka Powolnych Sobót w Pałacu Potockich i sekcji lifestyle Kraków STORY. Szefowa Festiwalu Kręgi i współautorka podcastów„Sharing is caring”, „FemiTALK” i Podcast Intymny”.